Newsletter

„Saniami po bagnach”

Jedni na biegun, drudzy na Biebrzę
Zdecydowaliśmy się na włóczęgę z ciągnionymi za sobą saniami. Ten rodzaj kontaktu z naturą jest raczej elitarnym marginesem sportów zimowych przyciągającym mniejszość, która nie boi się zimna, długich marszów, a gdy śnieg wpada za kołnierz, a stopy przymarzają do butów, woła za Mickiewiczem: „To lubię!”.

 

Ponad pół wieku temu na wąskiej półce w zachodniej ścianie Niżnich Rysów po raz pierwszy spałem zimą w namiocie, a parę lat wcześniej maleńkie igloo ratowało mi życie, gdy zimowy huragan zaskoczył mnie w zerwach Wysokiej. W ciągu następnych dziesiątków lat miesiącami biwakowałem na śniegu w Tatrach, Arktyce i górach kilku kontynentów. Ostatni raz w marcu 1991 r. na lodowcu Storbreen w Norwegii, gdzie przy huraganowej pogodzie odkopywałem jednocentymetrową warstewkę lodu z radioaktywnym pyłem z Czarnobyla, schowaną pod dziesięcioma metrami firnu.

 

Biebrzański Park Narodowy
utworzony 9 września 1993 r., to największy park narodowy w Polsce o powierzchni ponad 59 tys. ha (w tym 1 tys. ha wód, 15 tys. ha lasów oraz nieużytki, czyli słynne Bagna Biebrzańskie, najcenniejsze przyrodniczo ekosystemy – ponad 25 tys. ha). Położony na terenie województwa podlaskiego obejmuje rozległy obszar torfowiskowo-bagienny, chroni prawie niezmienione dolinowe torfowiska z unikatową florą i fauną – jest główną ostoją łosi i bobrów w Polsce; żyje tu ponad 260 gatunków ptaków (w tym 178 lęgowych, m.in. orzeł przedni, bielik i derkacz). Biebrzański Park Narodowy w 1995 r. wpisany został na listę Konwencji Ramsar, tj. obszarów mokradłowych o światowym znaczeniu, zwłaszcza jako środowiska życia ptactwa wodno-błotnego.

Widocznie zimowe wędrowanie weszło mi w krew, bo teraz, gdy mam lat 75, nagle poczułem, że koniecznie muszę zbudować w piwnicy tobogan. Gdy był gotowy, trójka taternickich przyjaciół: Bogna Skoczylasowa, jej mąż Zbigniew i Stefan Kozłowski – wszyscy w moim wieku, z łatwością dała się namówić na 45-kilometrową wędrówkę po zamarzniętych bagnach biebrzańskich. Chcieliśmy przejść na nartach i rakietach śnieżnych zamknięty trójkąt rzek Jegrzni, Ełku i Kanału Woźnawiejskiego, ciągnąc sanie z siedemdziesięcioma kilogramami bagażu.

W Biebrzańskim Parku Narodowym początkowo nie bardzo wiedziano, co mają z nami zrobić, jednak dyrektor Adam Sieńko dał błogosławieństwo, a IMGW dostarczył długoterminową prognozę pogody. Miał być mróz i wspaniałe słońce. Prognoza nie wyszła, ale i tak było wspaniale.

 

Jegrznią

Przenocowaliśmy w schronisku państwa Barszczewskich w Kuligach, gdzie Jegrznia łączy się z Kanałem Woźnawiejskim. Śniegu było mało, więc zrezygnowaliśmy z nart i rakiet. Gdy wczesnym rankiem ładowaliśmy sanie, było -5 st. C, a przez chmury blado przeświecało słońce. Sanie szły lekko po zmrożonym śniegu. Po dwóch kilometrach dotarliśmy do mostu na Jegrzni. Przed nami ku południowi ciągnęła się biała pustynia, z rzadka przetykana oszadziałymi kępami cienkich brzózek, otwierająca się na ginące we mgle bagno Kłycek i Piekielne Wrota. Od północnego zachodu majaczyła na horyzoncie ciemna linia Ciszewskiego Lasu. Tuż przed nami wysokie trzciny kryły niezliczone meandry Jegrzni. Przeszliśmy most i wprowadziliśmy sanie na zamarzniętą rzekę.

Lód był prawie dwudziestocentymetrowy. Przeszliśmy szybko i pewnie kilka kilometrów, mijając od czasu do czasu oka wolnej wody. – Odparzeliny – rzekł autorytatywnie Skoczylas. Jako pułkownik i w swoim czasie dowódca szturmowego batalionu powietrzno-desantowego winien znać się na przeszkodach terenowych. Na rzece pełno było śladów jeleni, łosi, saren, dzików, wilków i drobnego zwierza, jednak nikt z nas, nawet Stefan, niegdyś minister ochrony środowiska, nie wiedział, jak wygląda ślad bobra. Staraliśmy się zachować ciszę, w korytarzu trzcin nie było wiatru, ale i tak zwierzęta musiały wyczuwać nas z daleka, nie ujrzeliśmy bowiem niczego żywego, niczego przez trzy dni. Nie było tak jak w parkach afrykańskich, gdzie słonie, zebry, żyrafy, antylopy pozwalają dochodzić do siebie na bliską odległość.
Minęliśmy drugi niski most na Jegrzni, przepychając sanie spodem. Zaraz potem lód załamał się pod Stefanem. Ja jako najlżejszy chłop szedłem pierwszy, za mną wysoki, ciężkawy Stefan, potem powietrzno-desantowe 120 kg Skoczylasa (nie wiem, jak on w swej karierze mógł wykonać ponad 1000 skoków z samolotu na standardowym spadochronie, musieli chyba zakładać mu po dwa) ciągnącego sanie i wreszcie z tyłu filigranowa Bogna. Idąc stale uderzałem kijami narciarskimi w pokryty śniegiem lód. Omijałem dziury, a Stefan szedł kilka metrów za mną. Tam gdzie ja przeszedłem swobodnie, on wpadł prawą nogą w wodę po biodro. Przebił cienki lód zarastający dziurę. Idąc na nartach lub rakietach pewnie byśmy jej nawet nie zauważyli. Stefan wylał wodę z buta, włożył suchą skarpetkę i poszliśmy dalej. Ale przedtem ugotowaliśmy sobie herbatę i podjedliśmy trochę słodyczy.

Po tym doświadczeniu wciągnęliśmy sanie na lewy brzeg Jegrzni. Trzciny nie chroniły już nas od silnego wiatru, pędzącego ciemne chmury z południa. Znaleźliśmy nikły ślad jakiegoś traktu, którym łatwo posuwaliśmy się ku zachodowi. Wiosną są tu podmokłe łąki, pełne ziół i kwiatów, na których koczują miliony ptaków lecących na północ. Park zezwala na koszenie traw i zwożenie siana traktorami. Posuwaliśmy się ich zasypanym przez śnieg śladem, ciągnącą się bez końca białą równiną. Śniegu było z piętnaście centymetrów, mróz trzymał ciągle, lecz w powietrzu czuło się nadchodzącą zmianę.

 

Ełkiem

Wreszcie trakt się skończył i pod wieczór weszliśmy w pola pokryte wysokimi kępami wystającej spod śniegu turzycy. Tu zaczął się koszmar. Ostre liście działały jak tarka na płozy skaczących po kępkach sań. Ciągnęliśmy je całą czwórką, ledwie posuwając się do przodu. Minęliśmy ujście Jegrzni do Ełku i po dwóch kilometrach zdecydowaliśmy się znowu wejść na zamarzniętą rzekę, szeroką tu na kilkadziesiąt metrów.

Zapadł mrok, gdy znaleźliśmy okrągłe zakole Ełku całkowicie osłonięte od wiatru. Udeptaliśmy śnieg i rozbiliśmy na lodzie dwa namioty, połączone ze sobą dodatkową płachtą. Cienkie karimaty rozłożone na podłodze namiotu chronią przed zimnem, ale nie przed nierównościami terenu. Za to na śniegu śpi się równo i wygodnie. Zaczął padać deszcz. Pod płachtą Skoczylas rozłożył się z gotowaniem kolacji, a reszta powchodziła do śpiworów. Mieliśmy za sobą ledwie 15 km drogi, jednak ostatni odcinek nieźle nas wykończył. Leżąc jedliśmy zupę grochową ugotowaną na gęsto z makaronem i popijaliśmy herbatę. Stefan obłożył sobie brzuch mokrymi skarpetkami – twierdził, że to najlepszy sposób na suszenie.
Wiatr huczał gdzieś w górze ponad nami. Koło godziny czwartej wyszedłem na zewnątrz. Lał ulewny deszcz, na którym zaczęła mi przemakać kurtka puchowa. Nagle, poprzez szum wichru, usłyszałem daleki huk strzału, gdzieś z kierunku Piekielnych Wrót, ze środka trójkąta rzek, po którym szliśmy.

Rano zwinęliśmy obóz i poszliśmy w dół Ełku. Zacinał deszcz pędzony wiatrem, a po nocnej ulewie na lodzie zdążyła się już zebrać warstwa wody. Chlupała pod butami, a pod koniec dnia i w moich butach, które rzekomo miały być nieprzemakalne. Natomiast goreteksowe spodnie i skafandry nie przemakały naprawdę, więc nie przejmowaliśmy się deszczem, wiatrem i zimnem. Ale po wczorajszej przygodzie Stefana postanowiliśmy wynieść się na prawy brzeg Ełku. Na lądzie śnieg szybko znikał w strugach deszczu, ale dla sań starczyło go do wieczora. Po godzinie marszu zobaczyliśmy ludzkie ślady. Ktoś dotarł do naszej trasy od południa, szedł w tę samą co my stronę, a potem wracał. Po kilku kilometrach ślady skręciły na północ w stronę Piekielnych Wrót i znikły w trzcinach.

Koło południa zatrzymaliśmy się pod samotną brzozą. Orientacja w Bagnach Biebrzańskich nie jest łatwa. Wszystko jest płaskie, nie ma punktów odniesienia, wszystkie meandry są niemal identyczne. Kompas i mapa oczywiście ułatwiają życie, ale w końcu już nie wiedzieliśmy, przy którym to dokładnie zakolu rzeki się znajdujemy. Zaczęliśmy bać się, że nie trafimy na Kanał Woźnawiejski, tam gdzie wpada do Ełku. Najpewniej więc byłoby iść Ełkiem, lecz w Ełku dziury. Wysłaliśmy na zwiad Stefana z Bogną, a ja ze Skoczylasem gotowaliśmy herbatę i kroiliśmy chleb na kanapki. Wtedy, cicho jak duch, podjechała do nas Niwa z herbem parku. To auto ma wysokie osie i napęd na cztery koła. Podobno w terenie sprawdza się jak Landrover.

– A panowie to mają zezwolenie? Czy mógłbym je zobaczyć? – spytał strażnik parku. Mamy, ale siedzi na dnie plecaka, w stercie bagażu przywiązanej do toboganu. Czy mamy to rozładować?
– Nie, nie trzeba – strażnik nie był natrętny. Może napije się herbaty? A w nocy – ten strzał. Czy to nie kłusownik?
– Eh, ktoś pewnie szukał postrzałka. A te dziury w lodzie, to nie woda robi, to bobry.

I odjechał. Wrócił Stefan z Bogną, wypiliśmy herbatę i w strugach deszczu poszliśmy dalej. Po kilku kilometrach porzuciliśmy zanikający trakt i ponownie weszliśmy na Ełk. Dziur w lodzie pokazało się więcej niż kiedykolwiek, ale rzeka była szeroka i łatwo je omijaliśmy. Sanie szły lekko, czasem przeciskaliśmy je przez wystające z lodu przybrzeżne trzciny.
Lewy brzeg Ełku otwiera się tu na uroczyska Kutalino i Osowe Grzędy, na mszary i turzycowiska trudne do przebycia. To tutaj dopiero, wzdłuż pasa trzcinowisk, gęstwa śladów zwierzyny przekraczała wszystko, co kiedykolwiek widziałem. Były ich całe sieci, ścieżki, niemal drogi wydeptane małymi i wielkimi kopytkami, skokami zajęcy i łapami wilków.

Tam właśnie Stefan wpadł w wodę ponownie. Tym razem obiema nogami i do pasa. Już nie zatrzymywaliśmy się na wylewanie wody z butów, lecz spieszyliśmy dalej, bo zmrok się zbliżał, a na horyzoncie pokazała się linia drzew wyznaczająca Kanał. Ale meander za meandrem ciągnęły się w nieskończoność, mijały godziny, a my szliśmy i szliśmy, goniąc już resztką sił, dźwigając nasze lata na karku.

 

Kanałem

Już o zmroku trafiliśmy na ujście Kanału i poszliśmy nim na północ. Wlekliśmy się w strugach deszczu po lodzie chyba z godzinę, nim znaleźliśmy mizerny lasek olchowy nadający się na biwak. Wpakowaliśmy najpierw Stefana do śpiwora, a Skoczylas zabrał się do robienia wytwornej kolacji: płatki z mlekiem, owsiane i jęczmienne, do wyboru. Serwował również z chlebem jakieś tłuste świństwo podobno własnego wynalazku, które nazywał pemnikanem (przepis chyba ściągnął z Jacka Londona). Ja topiłem śnieg na herbatę i wyciskałem wodę z butów i ubrań Stefana.

Obudziłem się przed siódmą. Obok namiotów nie było już wcale śniegu, a po lodzie Kanału płynął rwący potok, woda sięgała powyżej kostek. Wprowadziliśmy sanie na Kanał. Lód pod wodą był tak śliski, że nawet podpierając się kijkami narciarskimi nie mogliśmy na nim ustać. Ale mieliśmy dwie pary raków. Skoczylas założył jedną pod swe, jak twierdził, nieprzemakalne buty. Kilometrami ciągnął sam sanie po tej wodnej autostradzie twierdząc, że idą jak piórko, a my na brzegu ledwie nadążaliśmy za nim skacząc po wertepach zamarzniętego bagna. Tak było pięknie aż do miejsca, gdzie lód się skończył. Wyciągnęliśmy sanie na lewy brzeg i wtedy okazało się, że mamy szczęście: w odległości kilkuset metrów na stoku piaszczystej wydmy widać było koleiny traktu wypełnione śniegiem. Wkoło bezśnieżne wykroty, turzyca i torf, a tu idąca prosto na północ wymarzona droga. Na tej resztce śniegu ujrzeliśmy świeże ślady: koń ciągnął chłopskie sanie. Czyżby wiózł owego postrzałka? Cóż mógłby tu robić innego? Szliśmy za tymi śladami kilka godzin, aż śnieg zupełnie się skończył i dalej wlekliśmy sanie po mokrym torfie. Nie było tak źle: okazał się śliski, ale musieliśmy ciągnąć we trójkę.

Do Kuligów, gdzie wszystko się zaczęło, doszliśmy po ciemku. Ciepła kąpiel i rozpalony kominek u Barszczewskich ukazały nam jasne strony cywilizacji. Ale dopiero za dwa dni wyszły na jaw dobroczynne skutki wysiłku i spokoju zimowej przyrody: poczuliśmy się młodsi o dwadzieścia lat.

Prof. Zbigniew Jaworowski jest przewodniczącym Rady Naukowej Centralnego Laboratorium Ochrony Radiologicznej, przedstawicielem Polski w Komitecie Naukowym ONZ ds. Skutków Promieniowania Atomowego.

 

Zbigniew Jaworowski

Zostaw komentarz :)