Newsletter

„Biebrznięci i miejscowi”

Twarze Państwa Marii i Jerzego Keretulów są spokojne, uśmiechnięte i rozmarzone. Powoli sączą piwo na ganku swojego nowego domu. Przed nimi kilkadziesiąt kilometrów bezkresnej przestrzeni. Tu zainwestowali w ziemię, wybudowali dom i czekają.

Wieś Brzostowo w południowym basenie Biebrzy. Na jej skraju dom jak z bajki o Baba Jadze. Mały, drewniany, ukryty w zaroślach. Pokój też mały, ale za to z dużym łóżkiem przykrytym pierzyną, starym telewizorem i piecem kuchennym na węgiel. 83-letnia znachorka o siwych włosach, ostro zarysowanym nosie i niespotykanie długich palcach. Po wielu prośbach, zgadza się pokazać to, do czego nikt nad Biebrzą nie chce się przyznać.

– Znachor tutaj, czary i odczynianie uroków?! Niemożliwe, u nas czegoś takiego nie ma – mówili wszyscy, śmiejąc się z moich pytań. A jednak!

– Na węglu wianuski suszone zioła wraz z płatkami świecy gromnicznej, poświęcone w kościele i to na ostatni nieszpór! – objaśnia Pani Hieroma. Trzy razy obchodzi z tą dymiącą miksturą sąsiadkę – Panią Józefę, na którą – jak twierdzi, ktoś rzucił urok, bo ma silne bóle brzucha.

– Uroku, uroku, gdzie idziesz? Do Józefy. Nie idź tam. Ja tam już była, urok odmówiła. Jeden urzekł, trzech odrzeka: Bóg Ojciec, Bóg Syn i Duch Święty – mówi z powagą Pani Hieroma, okadzając głowę sąsiadki.

Pani Jadwiga wierzy w odczynianie uroków, mimo że jest z tej niby „bardziej światłej”, szlacheckiej części Biebrzy – mazowieckiej, nie podlaskiej. Jej mąż – Franciszek Trzasko pokazuje swój herb na pogniecionej kopii z herbarza polskiego. Nie przywiązuje do niego zbyt wielkiej wagi, ale zraża się gdy nazywa się go chłopem, a nie rolnikiem.

– Nie dlatego, że szlachcic jestem – mówi z powagą, ale chłop, to tak jakby ktoś mówił: cham i nie pozwolę, by tak nas nazywano. Ja nie czuję się chamem, tylko szlachcicem – i śmieje się z antagonizmów między – jak tu się mawia: Mazurami a Podlachami.

– Po rozmowie Pan pozna Podlacha. Oni „śledzikują”, my po mazursku

Rozmawiamy oczywiście w kuchni. Taki zwyczaj. Telewizor też w kuchni. Gra przez cały czas. W Brzostowie było 42 gospodarzy, teraz 19-u – mówi zdenerwowany.

– Gdybym został na gospodarce, to byłbym dziadem. Tu czuje się przestrzeń. Za rzeką – kilometry płaskich pastwisk i bagien. Gdy po śnieżnej zimie rzeka wyleje szeroko, krowy same na pastwiska przepływają ją, a nad wodą widać tylko ich łby. Wieczorem – poganiane jedynie przez psy, same wracają do swoich obór. To typowa wieś mazowiecka, w której przed wiekami osiedlała się szlachta zagrodowa. To właśnie na Biebrzy przebiegała granica między Litwą a Koroną. Wypatruję róż w przydomowych ogródkach, o których pisał etnograf Zygmunt Gloger – w monografii „Dolinami rzek” – „Pod koniec XVIII wieku każdy ogród szlachecki miał pod dostatkiem róż, z których przyrządzano perfumy do skrapiania podłóg”. Dziś róż brak, a na podłogach w wielu domach – linoleum, na ich dachach – płyty z azbestu.

Do kłusowania na Biebrzy nikt się nie przyznaje, choć niemal w każdej stodole, na wierzchu leżą sieci. -Z dziada pradziada ludzie żyli z Biebrzy i tak żyć chcą nadal – mówi emerytowany leśnik – Czesław Cieśliński.

– To plaga – ocenia kłusownictwo Jan Kowalski – ornitolog z parku. Miejscowi zakładają na starorzeczach siatki nylonowe na zamówienie przyjezdnych. Niektórzy łowią prądem. Dobry kłusownik zna rozkład jazdy strażników Biebrzańskiego Parku Narodowego.

– Jedni dorabiają na rybach, ja próbuję utrzymać się tu dzięki turystom – mówi Krzysztof Kawenczyński, zwany przez wielu Królem Biebrzy. – Nie przychodzi mi to łatwo, bo z jednej strony mam duszę samotnika, z drugiej – trzeba z czegoś żyć – opowiada przy kominku. Czasami korzystam z pomocy rodziców, zwłaszcza zimą, gdy jest tu szczególnie ciężko i nie wystarcza na rachunki za prąd.

Po plajcie antykwariatu rzucił Warszawę i za część starodruków kupił dom w Budach, by jako jedyny zamieszkać tam na stałe.

– To prawdziwy „egzot”, trochę naiwny, ale sympatyczny – mówią tutejsi o Królu Biebrzy – Tu mnie bardzo dobrze przyjęli, choć jak dziwaka traktowali – uśmiecha się, próbując poprawić bujną czuprynę roztarganą przez wiatr.

– Mam tu dużo spokoju, przestrzeni, ucieczki przed agresywnym światem – uśmiecha się ze smutkiem. – Łosie i dziki zaglądają często na łąkę przed domem. Tu tokują też dubelty. Cała łąka grająca – mówi z uniesieniem. – Zimą wilki wyją.

Nad ranem budzi nas Katarzyna Rygasiewicz-Ramotowska z grupą zagranicznych turystów. Już 9 rok utrzymuje się wyłącznie z oprowadzania „po ptakach”, łosiach, włóczęgi po bagnach i spływach rzeką. W jej ślady poszło kilkudziesięciu nowych przewodników, min. Ewa Szczesiul. Chwali nieodległy Lipsk i okoliczne wioski. – To nieliczne miejsca, gdzie komuś jeszcze się chce wyplatać koszyki, malować pisanki. Tu nadal chleb piecze się w domu, jeśli rodzina wielodzietna. Tu wciąż torf kopią, bo tańszy niż węgiel i układają ręcznie kilkumetrowe stogi siana, bo też taniej, niż zbiórka mechaniczna. Tu gospodarz „bije” nieutuczonego jeszcze prosiaka, by mieć mięso choć na kilka miesięcy.

Wszyscy w Sztabinie znają postać hrabiego Brzostowskiego, który zaskoczył Europę. To właśnie tu, w XIX w. stworzył „Republikę Sztabińską” z hutami, własnymi szkołami, systemem kar za pijaństwo i kradzież. Zostawił „Republikę” bogatą i światłą. Co z tego zostało?

– Z hut i nowoczesnych urządzeń – nic, nie ma też chęci do pracy – mówi pełen oburzenia Jerzy Skażyński – biznesmen ze Szczecina, nowy właściciel szlacheckiego pałacyku po hr. Brzostowskim. Zainwestował nad Biebrzą, bo rodzice tu mieszkali. -Tu ludzie nie są nauczeni pracy. Przywożę pracowników z Augustowa, Warszawy, Szczecina. Tutejsi nie szanują pracy, są rozwydrzeni.

W Sztabinie zamieniamy zakurzony i „zmęczony” wiejskimi wertepami samochód na kajak. Biebrza to już inny świat. Pełen wąskich meandrów, nie pozwalających czasami nawet zanurzyć w pełni wioseł. Cisza. Tylko wiatr, tunel trzcin i świat zapomnienia o tym skąd przyjechaliśmy. Przez trzciny z daleka widać Czarny Las i dom z tajemniczym małżeństwem. Wiedzieliśmy tylko, że on jest autorem scenariuszy do filmów fabularnych, a ona Szwedką. Maria i Jerzy Keretul, siedzą przy stoliku w altance małego, drewnianego domu. Piją piwo. Na twarzach spokój, o który trudno u „miastowych”. Przed nimi kilkadziesiąt kilometrów bajecznej zieleni w jej wszystkich odcieniach, przeciętej wijącą się Biebrzą. Rzeka jest spowita lekką mgłą. Jerzy Keretul przejechał świat zanim trafił nad Biebrzę. Z Warszawy trafił do Goeteborga. Z żoną Szwedką wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Zza oceanu dojechał aż nad Biebrzę, w rodzinne strony jego babci.- Włożyliśmy pieniądze w ziemię i czekamy – mówi Jerzy Keretul.

Przestrzeń, spokój. Tu się też bardzo tanio żyje – dodaje Pani Elżbieta. Na emigrację decydowali się często ci najmądrzejsi i najodważniejsi. – Niektórzy jednak wrócili z różnych miast i zainwestowali – podkreśla Zdzisław Dąbrowski – wójt gminy Trzcianne. Pięknie odbudowali domy w Wilanówce. Ci, którzy wrócili z Belgii odnowili Krynice.

Państwo Keretulowie mówią, że nie tylko Biebrza ma cielęcy charakter, niektórzy ludzie też.

– Tu zawsze przed konkretną rozmową trzeba pogwarzyć – uśmiechają się. Gdy szukasz kogoś do pracy, to musisz zapytać: „Pomożesz”? Gdy negocjujesz warunki pracy to często słyszysz niekonkretne: „Dogadamy się”.

– To ja wymyśliłem słynne już określenie BIEBRZNIĘCI – śmieje się Jerzy Keretul. Sami też tacy jesteśmy. Nie proszę o tłumaczenie jacy są Biebrznięci. Poznałem kilku z nich, zakochanych w rzece, ptactwie, o które trudno w Europie, w nadbiebrzańskich bezkresach i uczuciu wolności, które dają. Ci młodsi zapatrzeni w Biebrzę i wiążący z nią swoje nadzieje są oburzeni terminem „Biebrznięci”. Odnoszę wrażenie, że w ich mniemaniu – obraźliwym.

– 4 lata starałem się o pracę tutaj – mówi Włodzimierz Wróblewski – ornitolog z parku. Jeździłem tu jeszcze jako student z Poznania i Biebrza mnie łyknęła – dodaje. Artur Wiatr – organizuje pobyty ornitologom, którzy potrafią tu przylecieć tu np. z Kanady tylko na jeden dzień. Chcą zobaczyć rzadkiego ptaka i dopisać do swojej kolekcji.

Z Czarnego Lasu dopływamy do wioski, o której wszyscy mówią z zachwytem – Jagłowa. Biebrza tu płytka. Do kolan zaledwie. Kaczki z łabędziami razem pływają. Większość zabudowań od strony rzeki jest z drewna. Jedna z gospodyń płucze w rzece koszulę, druga naczynia kuchenne. Dziwna to wioska, odwrócona tyłem do rzeki – śmieje się Kazimierz Ostrowski, jeden z nielicznych tu młodych gospodarzy.

– Są tu trzy ulice – zaczyna wykład: nadrzeczna, ogrodowa i zagumienna – czyli „autostrada”. Od strony nadrzecznej stoją chlew i obora, potem dom mieszkalny wraz z ogrodem. Gospodarzy tu niewielu, bo ziemia słaba V i VI klasy. – Najlepiej żyć z renty rodziców i saksów – mówią szczerze. Bryluje 52 letni sołtys Jagłowa – Romuald Jaroszewicz, jak niemal wszyscy w tej wiosce, dorabia na Zachodzie. – Sołtysem jestem już trzecią kadencję, ale to nie przeszkadza, by każdego roku i to po 2-3 razy wyjechać do Niemiec. Pracuję w fabryce, przy odlewie plastyku – mówi z dumą.

Wyjazdy do pracy, głównie w Niemczech i Belgii nikogo nie dziwią. Powstały nawet stałe połączenia autobusowe np. z Siemiatycz do Brukseli. Podobnie z Moniek i Zambrowa.

W utrzymywanie się z gospodarki nie wierzy nawet Piotr Mikucki, jedyny w Jagłowie absolwent rolniczej szkoły zawodowej. – W tym punkcie nie ma mądrego do rozwoju! – denerwuje się. – Mnie szkoła wyuczyła: musi być pastwisko, melioracja. Park nie da zrobić melioracji! Tu wszystko kępami zarasta, nikt tego nie kosi. Ciągnik nie pójdzie. Tylko kępy i dzikie trawy. Łoś ma przyjemność przejść, ale nie krówka! To piękne życie dla przyjezdnych, dla nas to piekło na ziemi! Wpisy do zeszytu w najbliższym sklepie mówią same za siebie.

– Jeden z Jagłowa zalega mi w zeszycie na 800 zł – mówi Krystyna Szumska – właścicielka sklepu w Mogielnicach.

Kazimierz Ostrowski w Jagłowie, za pieniądze rodziców postawił solidny, piętrowy dom. Mieszka sam. – Nie przejmuję się swoim kawalerstwem. Mam dopiero 33 lata. W każdej wiosce są starsi ode mnie kawalerowie.W Olszowej Drodze zadbane gospodarstwo, ale bez kobiet prowadzą bracia Lewkowscy – 32 letni Ryszard i starszy o 7 lat – Paweł. Narzekają, że dyskoteka daleko, ponad 30 km.

W Jagłowie bawią się tylko przed telewizorem. Jeszcze z 15 lat temu były tu potańcówki w remizie. Strażacy je organizowali, by zarobić na węże. – Teraz każdy się zamyka w domu. Na stole rosyjska wódka albo bimber i narzekania na biedę, ale z uśmiechem. Gospodarze mają wszystkiego po trochu, trochę świń, bydła, kilka koni. Uprawiają też tytoń, co już jest rzadkością w tym regionie. Niektórzy wybudowali nowoczesne suszarnie. Wszyscy plantatorzy zarobili na prywatyzacji zakładów tytoniowych – po 15 tys. zł (brutto). Za te pieniądze większość gospodarzy kupiło smaochody. Kazimierz Ostrowski kupił „Tico”, zamiast zainwestować np. w agroturystykę. W Jagłowie, które podoba się turystom, u nikogo nie można przenocować? Za biedni jesteśmy – mówi odwracając wzrok. Po chwili dodaje – Nie wiem jak się za to zabrać i czy to się opłaci? Dorabia przy rozbiórce starego domu, który sprzedała sąsiadka. Tu będzie nowy dom letniskowy. Tam obok kupiono dla Niemca, tamten dla Holendra – pokazuje Kazik. Na skraju wioski tych nowych, domów jest już więcej, praktycznie co trzeci. Stara wioska się kurczy, idzie nowa letniskowa. Mieszkańcy cieszą się, bo zarobią przy budowie. Smutku przy mnie nie pokazują. Nie jestem stąd.

 

Adam Bogoryja-Zakrzewski

Zostaw komentarz :)