RELACJA GRZEGORZA JANKOWSKIEGO
Nad Biebrzę chciałem pojechać już od dawna. Udało mi się to wreszcie na wiosnę 2004 roku. Razem z Pawłem, Jackiem i Jasiem spędziliśmy tam trzy dni. Relacja z tej wyprawy poniżej.
Biebrza przywitała nas ciemnością. Droga z Łomży do Wizny była nieoświetlona, wokół ani jednej wioski, z której padałby choćby blask obecności człowieka na tym terenie. Później dowiedzieliśmy się o genezie tego stanu rzeczy od naszej przewodniczki. Winni temu są Jaćwingowie, którzy przed wielu laty Biebrzą pływali na swoje łupieżcze wyprawy. Poza tym teren nie był dla ludzi zbyt przyjazny. Dookoła woda, bagna, turzyca, trawa za którą nie przepadają zwierzęta hodowlane. Jedyną dobrą wiadomością dla tych, którzy się tu osiedlali były duże ilości kamienia, który zostawił tu lodowiec. Nie dziwią więc domy, obory, stodoły dla których podstawowym budulcem był różnokolorowy kamień. Budynki takie świetnie komponują się z terenem na którym są osadzone. Kontrastują z nimi współczesne domy, postawione z cegieł i pustaków. Widać, że Biebrza się zmienia…
Dojeżdżając do Szostaków nagle kończy nam się asfalt i chwilowo oświetlenie. Zaczyna się brukowana droga. W czasie naszej wyprawy spotkamy takich jeszcze wiele. Mijamy cmentarz. Czy to na pewno tędy? – pojawiają się wątpliwości i wcześniejsze obawy, czy w wynajętym domku będzie chociaż prąd. Jednak nie zbłądziliśmy, docieramy we właściwe miejsce. Jest już dosyć późno, mimo to wita nas nasza przewodniczka Kasia, jak się później okazuje przyjaciółka naszego gospodarza Marka, oraz sam gospodarz, który kończy rozpalać w kominku w domku, który będzie naszym schronieniem przez najbliższe trzy dni. Za chwilę przenosimy swoje rzeczy do kwatery i niektórzy rozwiewają swoje wcześniejsze wątpliwości – jest prąd! Umawiamy się jeszcze z przewodniczką na 9 rano i zaczynamy oswajać się z nowym miejscem. Standard domku zaskakuje większość z nas: telewizor, ciepła woda, przytulne pokoje, ręczniki, w pełni wyposażona kuchnia – wszystko w otoczeniu drewna i kamienia. Od początku czujemy się tu dobrze – wszystkie podstawowe wygody, ogarnięte przez naturalne elementy: drewno i kamień. Do tego dochodzi jeszcze niesamowity odgłos gęsi, które nocują w tym miejscu na Biebrzy. Jakby przekrzykiwały się nawzajem, gdzie jutro będą żerować.
Ten domek to trochę symbol całej Biebrzy: surowej i naturalnej jak kamień i drewno i jednocześnie otwierającej się na ludzi, o czym świadczy podstawowe wyposażenie naszego domku w Mamuciej Dolinie. Rano Biebrza ukazuje nam się po raz pierwszy. Widok z tarasu naszego domku jest wymarzony: rozlewająca się rzeka, mnóstwo ptaków, obok las sosnowy i rozjeżdżona droga, która o tej porze roku zanurza się w nurcie wody. I znowu ten niesamowity odgłos gęsiego śpiewu, czy będzie nam towarzyszył przez następne dni?
Punktualnie o 9 pojawiamy się przy samochodzie. Zostawiamy miejsce dla przewodniczki z przodu, ale za chwilę pokaże swój profesjonalizm po raz pierwszy. Oznajmiła nam, że to my mamy najwięcej widzieć i poprosiła o zrobienie miejsca w środku. Jak się później okazało i tak większość rzeczy zauważała pierwsza. No cóż, była u siebie, poza tym 10 lat spędzone w tym miejscu przestawia człowieka zupełnie.
Organizując ten wyjazd, praktycznie nie szukaliśmy szczegółowych informacji na temat tego terenu. Samo słowo Biebrza było przynajmniej dla mnie na tyle magiczne, że każda informacja o faunie, florze czy geografii terenu była zamazaniem tego co mogło nas tam spotkać. Oglądałem jedynie zdjęcia w albumach o Biebrzy czy w Internecie, ale one tylko pobudzały wyobraźnię i zastanawiały, jak to miejsce będzie wyglądać w moich oczach.
Pierwszy dzień trwał chyba dużo dłużej niż przeciętne dni w naszym życiu. Wszystko za sprawą tego co zobaczyliśmy, przeżyliśmy, dowiedzieliśmy się. Ładunek Biebrzy był tak niesamowity, że pod koniec tego intensywnego dnia nie byliśmy nawet głodni.
Wyjeżdżamy z Szostaków brukowaną drogą. Nagle pani Kasia zauważa stado gęsi żerujących na polu. Próbujemy robić zdjęcia, kręcić swoje pierwsze ujęcia kamerą, ale ptaki zaraz podrywają się do lotu. Dopiero w powietrzu widzimy jak olbrzymie stado siedziało przed chwilą na polu oziminy. Pierwsze miejsce jakie odwiedzamy to mekka ornitologów – Brzostowo. Ptaki, które właśnie w tej wiosce gromadzą się podczas przelotów w olbrzymiej ilości są gratką dla wszystkich wielbicieli skrzydlatych stworzeń Od raz jednak okazuje się, że nasz sprzęt i czas jaki mamy do dyspozycji nie pozwolą nam na dobre sfotografowanie ptaków. No cóż, dzisiejszy to dzień to tylko wstępne zapoznanie się z Biebrzą. Jedziemy więc dalej.
Za chwilę jesteśmy w wiosce, w której pojawił się pierwszy bocian tej wiosny. Siedział skulony na kominie jednego z domów z miną dosyć chłodną. Pomimo tego, że jutro zaczynała się astronomiczna wiosna, tu nad Biebrzą w wielu miejscach był lód i śnieg. Wiosna przychodzi tu ponoć później, choć tego dnia widzieliśmy, że niektóre zwierzęta miały na ten temat inne zdanie.
Nasza przewodniczka w wielu miejscach malowała przed nami obraz tych miejsc za dni kilka, kilkanaście, za porę roku. Jedne ptaki przylatują, inne są już w drodze. Tu nad Biebrzą życie jest tak dynamiczne i zróżnicowane, że nie da się w ciągu jednego wyjazdu zapoznać się z rzeką i jej otoczeniem. Ilość i gatunki ptaków mogą zmienić się w sposób błyskawiczny. Sami się o tym wkrótce przekonujemy. Jak pokaże ten dzień odkrywanie Biebrzy wczesną wiosną daje chyba najwięcej radości i przyjemności.
Pierwszego łosia zobaczyliśmy oczywiście w sosnowym lesie jadąc dziurawą asfaltówką. Dziś piszę „oczywiście”, gdyż już wiem, że zimą i wczesną wiosną łoś zamieszkuje generalnie sosnowe lasy, których igły są jego przysmakiem. Dopiero później przemieszcza się na bagienne tereny. Pierwszemu łosiowi chyba nie spodobaliśmy się, gdyż szybko uciekł do lasu. Kilkadziesiąt metrów dalej spotkaliśmy następnego, ten też nie chciał nam pozować zbyt długo i ukrył się w lesie. Wynagrodziliśmy to sobie trochę później.
W czasie drogi nasza dziennikarska ciekawość dała znać o sobie. Dzięki niej dowiedzieliśmy się sporo o stosunkach jakie łączą okoliczną ludność i przyrodę.
Jak się okazało, sporym problemem dla rolników są bobry, które instynktownie wybierają na swoje żeremie stanowiska na styku, lub w miejscach bytowania człowieka. Budują tamy, z których woda zalewa łąki z trudem utrzymywane przez rolników w stanie nadającym się do skoszenia. Walczą oni bowiem o każdą łąkę, która znajduje się w najbliższym otoczeniu ich domostw, gdyż łąka to pożywienie dla zwierząt gospodarskich, a ich hodowla to najkorzystniejszy kierunek produkcji rolnej w tych terenach. Tamy i żeremia są więc w odwecie niszczone, ale bobry uparcie powracają w te same miejsca nie przejmując się zbytnio tym, co robią rolnicy. Doprowadza to czasami do bezpośredniej, często bardzo tragicznej dla bobrów, konfrontacji.
Kolejny problem to kłusownictwo. – To biedne rejony, tłumaczy Kasia, nasza przewodniczka. – Dlatego rozumiem, jeśli ktoś np. łapie ryby w Biebrzy, by je samemu spożytkować. Ale od pewnego czasu, gdy pojawił się zakaz łowienia ryb dla mieszkańców biebrzańskiej doliny, problemem nie są tubylcy, ale grupy z zewnątrz, które przyjeżdżają uzbrojone w agregaty na prąd i sieją spustoszenie w rzece.
Nasz gospodarz Marek to potwierdza: – Pamiętam, jak za moich młodych lat mieszkańcy dbali o rzekę, czyścili ją, nie łowili ryb w czasie tarła. Sami pilnowali siebie nawzajem. Dziś już tego nie robią, bo przecież nie będą dbać o coś z czego korzystają złodzieje przyjeżdżający tu tylko po to, by obłowić się jak najmniejszym kosztem.
Ale są i pozytywy w stosunkach ludzie – przyroda. Jednym z nich są sianokosy. Dyrekcji Parku Narodowego, przyrodnikom, zależy na tym, żeby łąki na terenie biebrzańskich bagien były regularnie koszone. Pozornie tylko wydaje się to sprzeczne z zasadami nie ingerowania w naturę, ale ten przypadek jest przykładem czynnej ochrony przyrody. Łąki te bowiem od dawnych lat były koszone przez okolicznych mieszkańców. Dzięki temu bardzo wiele ciekawych i rzadkich gatunków ptaków pojawiało się w tych miejscach, gdyż miały łatwy dostęp do pożywienia. Od jakiegoś czasu wielu rolników przestało kosić swoje łąki. Stało się to coraz mniej opłacalne, a pracochłonne, gdyż kosić trzeba było ręcznie – kosą, brodząc w wodzie, w towarzystwie milionów owadów, niekonieczne pozytywnie nastawionych do człowieka, często w skwarze słońca, przed którym nie było gdzie się nawet schronić. Łąki zaczynały więc zarastać. Pojawiały się na nich brzozy, co oznaczało, że łąka powoli zanikała, a wraz z nią ptaki, dla których była idealnym miejscem bytowania. Pojawiło się więc realne zagrożenie, że znad Biebrzy znikną niektóre gatunki, od lat kojarzone się z tym miejscem, będące jego stałym elementem. Wymyślono więc mistrzostwa Polski w koszeniu. Imprezę, która łączy w sobie elementy sportowego współzawodnictwa, ochrony przyrody oraz pracy na roli. Ciekawszej mozaiki trudno szukać w naszej szalonej rzeczywistości. Od 5 lat przyjeżdżają nad Biebrzę wszyscy ci, którzy potrafią i chcą popracować kosą oraz wystartować w tych jedynych w swoim rodzaju zawodach. To m.in. dzięki temu nadal w wielu miejscach na Biebrzy można zobaczyć wodniczkę, dubelta, bataliona czy bekasika. Swoje żerowiska zachowały także ptaki drapieżne, dla których te bagienne łąki to ważne miejsce zdobywania pokarmu.
I jeszcze jedna ważna rzecz której dowiedzieliśmy się na temat koszenia łąk. Przyroda lubi umiar, więc mechanizacja, którą część rolników próbuje pokonać trudne warunki, również dla Biebrzy nie jest dobra. Zbyt częste koszenie łąk ciężkim sprzętem powoduje, że ginie część piskląt, które nie są na tyle podrośnięte żeby mogły się poderwać do lotu przed nadciągającym zagrożeniem. Tak więc koszenie jak najbardziej, ale lepiej kosą.
Jeżdżąc po nielicznych biebrzańskich wioskach coraz więcej widzi się pustych chałup, opuszczonych gospodarstw. Spotkaliśmy nawet wioskę, w której już nikt na stałe nie mieszkał. Zupełnym przeciwieństwem takiej postawy jest Krzysztof nazywany tu Królem Biebrzy. To były właściciel dobrze prosperującego antykwariatu w centrum Warszawy, który sprzedał co miał i przeniósł się do biebrzańskiego lasu, gdzie żyje wraz ze swoimi zwierzętami: gromadką psów, kotów, kur, kaczek, dwoma końmi i krową. Zwierzęta te, to może nic nadzwyczajnego w porównaniu z łosiami i bobrami, które chcieliśmy zobaczyć, ale warto się przy nich na chwile zatrzymać. Kury kaczki, koty i psy jedzą z jednej miski, krowa i konie biegają luzem, nie są używane do żadnych prac, ich wolność ogranicza tylko barierka otaczająca pastwisko. Reagują tylko gdy woła je gospodarz, lub gdy przychodzi pora posiłku. Ta gromadka spodobała się zresztą nie tylko nam, ale również ekipie niemieckiej telewizji, która kręciła materiał o życiu Biebrzy i jej mieszkańców.
Ale wróćmy do króla Biebrzy. Pana Krzysztofa odwiedzają także łosie, które bez krępacji przychodzą na jego posesje na sosnowe gałązki. Jego dom to prawdziwy skansen i antykwariat w którym czas zatrzymał się na dobre. Dopiero niedawno na prośbę letników, którzy do niego przyjeżdżają, podłączył światło w gościnnej chacie. Dotąd obywał się bez niego. Ale nie ma nic za darmo. Obok domu stoją dwa „maluchy”, oba na chodzie jak podkreśla gospodarz, który wydaje się być szczęśliwy mieszkając w takim otoczeniu. W czasie naszej wizyty starał się nam przekazać atmosferę życia nad Biebrzą. Wydawało mi się, że chce, żebyśmy jak najwięcej Biebrzy „zabrali” ze sobą w Polskę. Nie namawiał nas do niczego, ale zaprezentował nam jak tu się żyje, opowiedział jak się chodzi po zamarzniętej Biebrzy, kiedy jeszcze podgląda żurawie, a kiedy już nie chodzi ich odwiedzać, bo zaczęły się lęgi. Dla ludzi, których życie codzienne toczy się rytmem mocno regularnym jego żywot jest czymś zupełnie oderwanym od rzeczywistości. Dlatego współpraca z nim przy organizacji np. warsztatów dla dzieci i młodzieży jest czasami kłopotliwa. On po prostu jest panem siebie i swojego czasu, i chyba dobrze mu z tym. Na koniec prosi nas – Napiszcie coś o Biebrzy.
Po tej wizycie dla odmiany wysiadamy z samochodu i wybieramy się na kilkukilometrowy spacer szlakiem do wieży widokowej. Jeszcze w lesie nasza przewodniczka znajduje tropy borsuka, który właśnie się obudził ze snu zimowego. Obudził się równo z kalendarzową wiosną, chociaż nie wierzymy, że w norze ma kalendarz. Kilka metrów dalej kolejny wiosenny zwiastun – samiec żaby moczarowej, który w niedługim czasie zacznie gody. Pani Kasia od razu poznała, że to samiec i nam także zdradziła różnicę płci u tego gatunku. Przed nami pojawiają się tropy łosia. Idziemy bowiem drogą przez bagna, wokół nas po obu stronach turzycowiska. – Gdyby to była głęboka wiosna to zdjęlibyśmy buty i poszlibyśmy na przełaj przez bagna. To niesamowite uczucie kroczyć po tych kępach trawy, wody i błota po których na co dzień chodzą tylko zwierzęta – rozmarza się nasz przewodniczka. Ale my idziemy po mocno rozmokłej drodze z częstymi bajorkami stanowiącymi przeszkody w marszu do wnętrza doliny Biebrzy. Tropy łosia się zmieniają – To klempa z młodym – informuje nas przewodniczka. Za kilkanaście minut prawda o łosiach wyjdzie na jaw.
Pokonując tę śródbagienną drogę mamy czas na rozmowę. Pytamy o otaczające nas przyrodę. Okazuje się, standardowe wyobrażenie bagien ma niewiele wspólnego z tymi, które widzieliśmy nad Biebrzą. Po tych człowiek może bez większego zagrożenia dla życia przemieszczać się. Jednak grunt to mocno niestabilny i zdarzają się skręcenia, zwichnięcia nóg. Spacer po bagnach to jednak brzmi mocno wyzywająco i intrygująco, i ponoć tak jest w rzeczywistości. Nam nie było dane tego sprawdzić.
Turzycowiska ciągną się wokół naszej drogi. Na pierwszy rzut oka wydają się monotonne, ale tak nie jest, bo resztki lodu, śniegu czy kałuże wody tworzą ciekawą mieszankę przedwiosennej Biebrzy. To chyba jeden ze sztandarowych krajobrazów występujących w tych okolicach.
Dochodzimy do sosnowego lasku. Od razu widać, że drzewa te to przysmak łosi – poobgryzane i połamane gałązki, drzewa, które wyglądają jak karły, gdyż żarłoczne zwierzęta nie dały im dorosnąć zjadając co roku najsmaczniejsze czubki. To charakterystyczny widok dla miejsca żerowania tych zwierząt. Co jeszcze da się zauważyć drzewka poobgryzane są zawsze mniej więcej na tej samej wysokości. Jak informuje nam przewodniczka łoś to nieco leniwe zwierze i nie lubi się zbyt często schylać. Obgryza więc przede wszystkie te gałązki, które są na wysokości jego głowy.
Wchodzimy na wieżę widokową, żelazny punkt wszystkich wycieczek. W szczycie sezonu ustawiają się pod nią kolejki. Dziś jesteśmy tylko my. To co do tej pory było tylko w naszej wyobraźni, czyli widok na dolinę Biebrzy z góry, jest teraz rzeczywistością. Czujemy się przez chwilę jak ptaki, górując nad tym pozornym pustkowiem. Robimy parę zdjęć, filmujemy ten wspaniały widok i mamy zamiar schodzić na dół. Nagle słyszę jakiś plusk. – To pewnie dzik – domyśla się nasza przewodniczka. Za chwilę z krzaków wyłania się łoś. Obserwujemy go przez lunetę, lornetkę, bierzemy do ręki aparaty, kamerę. Okazuje się, że warto było, bo oto na bagna wychodzą kolejne łosie. Trójka młodych z poprzednich lat (wśród nich prawdopodobnie bliźniaki) i matka. Spłoszone, powolnym i dostojnym krokiem wynoszą się na bagna. To one szły przed nami drogą. Ostatni zatrzymuje się jeszcze na chwile, odwraca się w naszym kierunku, by w końcu dołączyć do łosiowej gromadki. Robimy jeszcze zdjęcia i schodzimy na dół. Droga powrotna trochę nam się dłuży, ale wreszcie docieramy do samochodu, posilamy się i dalej w trasę.
Dojeżdżamy do carskiego traktu – drogi wybudowanej jeszcze przez rosyjskich zaborców, a prowadzącej do Twierdzy Osowiec. To przy tej drodze najczęściej w czasie zimy i przedwiośnia można spotkać łosia. Sprawdzimy to o świcie dwa dni później. Mijamy ciągnące się po horyzont turzycowe łąki, słynne Czerwone Bagno, batalionową łąkę na której co roku swoje zawody rozgrywają kosiarze. I znów powracamy do tematu bobrów, które od jakiegoś czasu upodobały sobie życie wokół tej drogi. Przenoszą się tutaj z… lenistwa. Wokół drogi rośnie bowiem dużo osiki, która jest ich przysmakiem. Budują żeremia wokół drogi lub nawet pod nią, dokopując się do wód gruntowych. Zdarza się, że drogę przecina świeżo ścięte przez bobry drzewo stanowiąc zaporę dla samochodów. Na jednym ze strumyków przecinających carską drogę, kilka metrów od niej widzimy bobrowe żeremie. Bobry nie boją się drogi, przyjmują ją i jej okolice za swój dom. Za kilkadziesiąt minut czeka nas spotkanie z nimi oko w oko.
Zataczając koło, jakie stanowi trasa naszej wędrówki tego dnia docieramy na wzgórze, wokół którego rozegrała się słynna bitwa o przeprawę na Narwi w 1939 roku. Widok, rozciąga się z tego miejsca, przypomina nam relacje telewizyjne z powodzi sprzed kilku lat. Ale dla ludzi, którzy tu mieszkają woda docierająca do ich domostw to codzienność.
Jedziemy nad Narew, kilkaset metrów od miejsca w którym łączy się z Biebrzą. Przy brzegu rozlewiska rzeki są jeszcze resztki lodu. To na nich lubią pojawiać się bobry. Mamy szczęście, dwie sztuki siedzą na lodzie pogryzają gałązki. Ostrożnie wyciągamy lornetki, aparaty, kamerę, bo każdy chce zobaczyć to ciekawe zwierze. Udaje nam się zrobić zdjęcia, poobserwować przez lornetkę nie wychodząc z samochodu, jednak obok nas szybko przemyka jakieś auto płosząc nasze bobry. Jedziemy więc poszukać wydr, które w tych okolicach wydm mają swoje siedlisko. Nie mamy jednak szczęścia i pozostaje nam tylko podziwianie rozlewiska Narwi. Wracając znów natykamy się na bobry, w tym samym miejscu, jednak nasza obserwacja szybko się kończy gdyż kierowca z naprzeciwka także je dostrzegł i najzwyczajniej w świecie przepłoszył. Wiązanka niecenzuralnych słów jaka popłynęła pod jego adresem nie nadaje się do cytowania. Wracając do Szostaków zaglądamy jeszcze do grodziska, góry na której prawdopodobnie kiedyś stała warownia, położona na przeciwko miejsca połączenia się Biebrzy i Narwi. Trafiamy w to miejsce o zachodzie słońca, dzięki czemu woda, drzewa, krzewy, nabierają specyficznych barw. Krótka sesja fotograficzna i wracamy do samochodu. Nie dało się nim dojechać bliżej, bo rozmokła droga na to nie pozwalała.
Przewodniczka informuje nas jeszcze o punkcie widokowym, który jest żelaznym punktem jeśli chodzi o podziwianie i fotografowanie wschodów słońca. Decydujemy jednak że zajrzymy tam następnego dnia, jest już bowiem ciemnawo. Poza tym jednemu z kół samochodu biebrzańskie drogi dały się mocno we znaki i czekała nas drobna naprawa. Ale czego się można było spodziewać. Skoda, którą się poruszamy nie jest bynajmniej autem terenowym, a i kierowca nie ma żadnych doświadczeń z jazdy w ekstremalnych warunkach. Na szczęście z pomocą uczynnych sąsiadów naszego gospodarza następnego dnia usterkę udaje się naprawić.
Kolejny świt przywitał nas deszczem, chłodem i mgłą. Odpuszczamy więc wschód słońca. Z czasem jednak rozpogadza się. Przedpołudnie spędzamy jednak nad Biebrzą blisko naszego domku. Niektórzy, zaopatrzeni w gumowe buty próbują dotrzeć jak najbliżej głównego koryta Biebrzy. Gra świateł na wodzie i przepływające chmury inspirują nas do mini plenerku. Potwierdzają się też słowa o dynamizmie nadbiebrzańskiej przyrody. Ptaki, które jeszcze poprzedniego dnia tak licznie tu odpoczywały przeniosły się gdzieś dalej.
Pogoda robi się coraz ładniejsza, decydujemy się więc na wyjazd w teren. Tym razem więcej uwagi możemy poświęcić miejscom, które poprzedniego dnia ledwo udało nam się zobaczyć. Na polu, gdzie widzieliśmy gęsi dziś swoje godowe tańce odbywała para żurawi. Piękne to ptaki. Podchodzimy do nich jak najbliżej, ale na otwartej przestrzeni nasze szanse są niewielkie. Udaje nam się zrobić kilkanaście zdjęć, nagrać kawałek żurawich tańców na taśmę wideo zanim ptaki nie odleciały przestraszone naszą bliską obecnością. Dziś nie goni już nas czas, a to dla obserwatorów Biebrzy bardzo ważne.
Dłuższy chwilę spędzamy w Brzostowie. Gdy wjeżdżamy w głąb tej ptasiej wsi, okazuje się, że woda to żywioł, który panuje tu niepodzielnie. Przydomowe pastwiska przypominają raczej stawy, a łąki nasiąknięte są wodą jak gąbka. Próbujemy dojść do wieży widokowej, do której droga suchą nogą prowadzi przez czyjeś podwórko. Przy domu leży pies, nie wiemy czy jest uwiązany czy nie. Ryzykujemy. Nagle zwierze podrywa się i z głośnym szczekaniem biegnie do nas. Do obrony przed psem posłużył nam statyw do aparatu, który i w tej roli spisał się bardzo dobrze. Jak widać nieznajomi nie kręcą się chyba po tej wsi skoro pies swobodnie chodzi po swoim podwórku. Po chwili wyszedł gospodarz i po krótkiej rozmowie wpuścił nas na łąkę, przez którą dotarliśmy do celu. Jednak i stamtąd widok gromady ptaków nie był zbyt dobry. Wracamy więc na nasz szlak. Wjeżdżamy na punkt widokowy w Burzynie. Rzeczywiście, wschód słońca byłby pięknym widokiem. Może kiedy indziej… Chcemy „zapolować” jeszcze na wydry i bobry.
Niestety nie mamy tyle szczęścia co poprzedniego dnia. Tym razem nie ma z nami pani Kasi, a dzikie zwierzęta chyba lubią jak podglądaczy przyrody oprowadza miejscowy przewodnik. Na pewno duże znaczenie ma brak lodu, którego resztki dziś rano stopniały, a na który wychodziły bobry mając z niego bezpieczne miejsce do żerowania i obserwacji. Na wydry też nie mieliśmy większych szans, gdyż przed nami na wydmy, gdzie można spotkać te zwierzęta, przyjechała jakaś rodzinka z rozbrykanymi dziećmi, które skutecznie je wypłoszyły. Mogliśmy tylko przymierzyć się obiektywami na klucze przemieszczających się stad ptaków, które co chwilę cięły niebo. Wydawało się, że lecą nieprzerwanie, jedna grupa za drugą. Ale taki to już czas. Czas powrotów. I nas to czekało następnego dnia. Ale rano mieliśmy jeszcze pojechać na łosie.
Wstaliśmy chwilę po piątej. W perspektywie mieliśmy spotkanie z łosiami, w miejscu, gdzie najczęściej bywają o tej porze roku i dnia – na carskim trakcie. Poranek wczesną wiosną nad Biebrzą ma bardzo specyficzny klimat. Pomieszanie budzącego się życia i resztki śniegu czy lodu. Delikatna mgła i wstające gdzieś w niej słońce nad szerokimi bagnami. Świeża wilgoć po nocnym deszczu budzi do życia…
Ale my już z nosami przy szybach wypatrujemy łosia w sosnowym lesie. Musieliśmy przejechać długi kawałek żeby zobaczyć pierwszego. Był daleko od nas, ale to nasz pierwszy tego dnia. Gdyby był ostatni, to jego obecność zaliczyłaby naszą wyprawę jako względnie udaną, ale nie był. Kilkaset metrów dalej zobaczyliśmy… stado saren. Pięknie wyglądało, ale tylko przez chwilę, bo warkot samochodu szybko je spłoszył. Za kilka minut jednak spostrzegliśmy dwa łosie stojące w miarę blisko drogi. Jak to łosie, stały i przyglądały się nam. Właśnie, można się było zastanowić, kto tu kogo chciał sobie dokładnie obejrzeć. Trudno było zrobić im zdjęcie, bo las ciemny, a ręce drżą z zimna i wrażeń. Kilkanaście metrów dalej, po drugiej stronie drogi, stał następny. On najdłużej nam towarzyszył. Stał i patrzył się nam prosto w oczy. Jednak po pewnym czasie znudziło mu się i poszedł sobie w las. Do zobaczenia łosiu…
Dojechaliśmy jeszcze do polanki, która była ulubionym miejscem tych roślinożerców. Skąd wiadomo? Po krótko „ostrzyżonych” sosnach, do czego przyczyniły się łosie. W drodze powrotnej z ostatniej wyprawy spotykamy parę żurawi. To teraz charakterystyczny widok dla Biebrzy. Ptaki połączyły się w pary i zaczęły okres godowy. Po prostu wiosna… Po drodze fotografujemy jeszcze pięknie oświetlone olsy, którym ciężko rozstać się z zimą. To ostatnie widoki, które pokazują jaka jest Biebrza – niby wiosna, obudziło się życie, a jeszcze gdzieniegdzie śnieg i lód.
Po obiedzie wyjeżdżamy do domu. Pełni wrażeń i obrazów jakie zabieramy znad Biebrzy. Odpoczęliśmy tutaj, choć pewnie podróż nas znuży. Ale to wszystko co zobaczyliśmy sprawi, że pewnie tu jeszcze wrócimy… Jak mówią miejscowi, kto był tu chociaż raz, wyjeżdża stąd „biebrznięty”, kto tu wraca częściej, na pewno jest już „zabiebrzony”.
Grzegorz Jankowski